SIERRA NEVADA



Rano busik wywozi niewielką grupę turystów (wraz ze mną) do kurortu narciarskiego Pradollano. Hiszpanie często mówią na niego Solynieve (dosłownie słońce i śnieg - sol y nieve). Przystanek końcowy na samym końcu miejscowości przy miejscu nazywanym Hoya de la Mora. Tuż obok budynków mieszczących ośrodek informacji turystycznej należącej do parku narodowego, bazę uniwersytecką, parking (a na nim m.in. Łada Niva), mały hotelik (słychać język rosyjski) i bar. Wysokość około 2500 m. Dotąd można dojechać samochodem, dalej tylko busik parku narodowego (lub pieszo, bądź rowerem). Tuż wyżej szlaban (by nikt do tego nie uprawniony sobie wyżej nie wyjechał), znacznie niżej niż jest to zaznaczone na wielu mapach. Serpentynami pniemy się co raz wyżej. Widać obserwatorium astronomiczne, radioteleskop, wiele wyciągów narciarskich i... całkiem sporo rowerzystów.

Na około 3100 m koniec jazdy; dalej już tylko pieszo lub rowerem (ale ciągle po asfalcie). Ponieważ dochodziły do mnie informacje że woda w stawach zaznaczonych na mapie w pobliżu głównej grani, w lecie występuje jedynie na mapie, bądź też jest ona niezdatna do picia, taszczę w plecaku 8 litrów (co mam nadzieję iż wystarczy na 2 dni), no i te kalesony. Ciężar daje o sobie znać. Gdy zaczynają mnie wyprzedzać rodzice z kilkuletnimi dziećmi zaczynam nabierać podejrzeń... Przy każdym przyspieszeniu (do tempa wolnego z tempa bardzo wolnego), przy ubieraniu plecaka, serce zaczyna szybko bić, krew uderza do głowy i boleśnie pulsuje pod czaszką. Już nie mam wątpliwości, to mniejsza ilość tlenu na tej wysokości powoduje te niesympatyczne objawy, tym bardziej niesympatyczne że problem wydaje się dotyczyć wyłącznie mnie.

Na około 3200 m droga rozdziela się. W prawo (droga szutrowa) prowadzi w kierunku przełęczy w głównym grzbiecie. A w lewo (asfalt) w kierunku szczytu Veleta. Wybieram w lewo; ale plecak zostawiam przy rozstaju. Z nim nie byłbym w stanie iść dalej pod górę. Wlekę się powoli pod górę (dobrze że kalesony zostały w plecaku). Na zboczu wyciąg narciarski, kończy się asfalt, dalej droga szutrowa. Aż do około 3380 m, tu kończy się droga (dalej ścieżka). I właśnie tu rowerzyści przeżywają swój triumf, bo tu kończy się najwyższa droga Europy. Tak, tak, nie w Alpach ale właśnie tu! Potem długo, długo nic, i dopiero 500 m niżej droga w Alpach we Francji. Nie ma żadnej tabliczki. Pomyśleć że gdyby to było w innym kraju to mielibyśmy i tabliczkę, i pomnik, i okolicznościową pieczątkę, i sklepik z pamiątkami, i restaurację, i małe muzeum, i pewnie jeszcze wstęp za 10 €. A tak, bez dodatkowych atrakcji ale za darmo. Na szczycie nie użytkowany już wyciąg narciarski, kilkanaście osób i świetne widoki.

Schodzę w dół (powoli) do plecaka (i kalesonów). Spokojnie, nikt nic nie ukradł... (choć wielu mogło...). Dalej idę szutrową drogą do przełęczy w głównej grani. Nad przełęczą kamienny schron Refugio La Carihuela. W środku piętrowe prycze, stół, ławy do siedzenia, zmiotka i łopatka, kilkanaście haków i... zaskakująca czystość. Na samej przełęczy zespawany szlaban; dotąd można dojechać samochodem mając zgodę z parku narodowego. Gdyby udało się komuś go sforsować to i tak daleko nie zajedzie, kawałek dalej trafi na zaporę z potężnych głazów.

Droga prowadzi mniej więcej wzdłuż głównego grzbietu (po jego południowej stronie), na szczęście brak ostrzejszych podejść; to co jest tak i tak odczuwam. Straszliwy żar się leje z nieba, kompletny brak jakiegokolwiek cienia. Całe szczęście że mam ze sobą dużo wody i nie muszę schodzić po nią kilkaset metrów w dół (i wychodzić z powrotem !). Mijam Refugio Villa Vientos, wnętrze znacznie mniejsze powierzchniowo, acz podobnie wyposażone jak wcześniejszy schron.

Wieczorem dochodzę do Refugio de la Caldera. Duży, bezobsługowy, kamienny schron, z wyposażeniem podobnym do poprzednich. Obok rozbijają namiot ojciec z synem których parokrotnie widziałem w ciągu dnia. W środku na hakach wisi parę plecaków (tu chyba nie kradną). O zmierzchu pojawia się kilka grup hiszpańskich turystów, nikt z nich nie ma mapy, ale zawsze "dowódca" dobrze orientuje się w topografii (mapy nie ma, ale ma budzik). Wyciągam swoją przytaszczoną wodę i gotuję ostatni dziś posiłek. A Hiszpanie idą do pobliskiej sadzawki, przynoszą wodę w butelkach i piją ją bez przegotowania (maszynek też nie mają). Dziwią się że chciało mi się nosić moją maszynkę gazową tylko po to by zjeść coś ciepłego. Zażywam polopirynę (ponoć rozrzedza krew) i odnosi to skutek, nieprzyjemne objawy ustępują.

Bardzo rzuca się w oczy zespołowość Hiszpanów. Nie ma tak że ktoś coś robi sam. Wszystko robią wspólnie. Po wodę idą razem, pomidory kroją razem, śpiwór jednego z nich rozkładają przynajmniej w trzy osoby, mapę (moją) oglądają wspólnie, wspólnie (i misternie) przygotowują każdemu śniadanie na następny dzień, gwiazdy oglądają wspólnie; a przy tym wszystkim bez przerwy gadają, ani na moment nie przerywając. Grupa w wieku 10-70 (parę) lat! Wcześniej wyobrażałem sobie Hiszpana jako człowieka zajmującego się wyłącznie piciem wina, dyskotekami i innymi tego typu rozrywkami. Rzeczywistość okazała się znacznie lepsza, a i późniejsze spotkania to potwierdziły.

Grupa miała swojego "dowódcę", który rzecz jasna miał PLAN (i budzik). Pilnował on żeby wszyscy poszli spać, bo:
a) jest już godzina 11 wieczór
ą) mamy za sobą ciężki dzień, trzeba odpocząć (czytaj [spać])
b) mamy przed sobą ciężki dzień, trzeba odpocząć (czytaj [spać])
c) jutro musimy wcześnie wstać (mam budzik, on nas obudzi), bo
ć) wychodzimy przed świtem (budzik!), by
d) ze szczytu obserwować WSCHÓD SŁOŃCA, a dziś
e) wschodu słońca nie widzieliśmy, bo
ę) późno wstaliście!; budzik dzwonił, ale WY nie wstaliście, bo
f) późno położyliśmy się spać, więc lepiej
g) chodźmy już spać, bo
h) patrz punkt a)

Jak to zwykle bywa; upór godny lepszej sprawy zwyciężył (około godziny 1 w nocy). Na szczęście krótko po tym gdy rozległo się chrapanie "dowódcy", znalazł się godny następca Juliusza Cezara i Aleksandra Wielkiego (niski brunet - obecnie siwy, lat 72). Przesunął on wskazówki budzika "dowódcy" o cztery godziny do przodu (5 rano). Krótko potem budzik zadzwonił, "dowódca" wstał i wyłączył budzik. Podjął próbę obudzenia pozostałych członków wycieczki. Bezskutecznie, dzięki zdecydowanej postawie dwóch kobiet. Babci, lat 60 (i coś), niska brunetka (dziś siwa) i Wnuczce, lat 15 (+/- 2 lata), niska brunetka (w przyszłości siwa). "Dowódca" (obrażony?) udał się sam (jeżeli nie liczyć budzika) podziwiać WSCHÓD SŁOŃCA. Wrócił koło 9 rano. Bez trudu wyłuskał Winowajcę (niski brunet - obecnie siwy, lat 72) - telepatia !? Nasycił się zemstą - zjadł jego śniadanie, misternie (i wspólnie) przygotowane dnia poprzedniego; urządził generalną pobudkę (tym razem Babcia i Wnuczka nie wytrzymały ataku i uległy).

Rano okazuje się że nasz schron "oblegają" kozice, nauczone już że można tu dostać coś do jedzenia. "Coś" nie znaczy byle co; na makaron, czy owoce to nie polecą. Chleb i pasztet to już prędzej. Stromym podejściem wychodzę na szczyt (3479 m) - główny cel wyjazdu - Mulhacén (kliknij jeżeli chcesz wiedzieć więcej o tej górze). Najwyższy szczyt Europy leżący poza Alpami; najwyższy szczyt europejskiej części Hiszpanii (bo jest też afrykańska część HiszpaniiWyspami Kanaryjskimi); najwyższy szczyt Półwyspu Iberyjskiego (Pireneje są ciut niższe). Na szczycie malutka kapliczka, resztki kilku budowli (prymitywne schrony?) i ładne widoki. Przez Mulhacén II 3362 m schodzę do Cañada de las Siete Lagunas (Dolina Siedmiu Jezior). Przy największym stawie naturalna koleba.

Turyści znikają. Zostaję sam na sam z górami. Przez pastwiska Prado Llano (nazwa dość często powtarzająca się w tych stronach) i  Cañada de los Calderones przedostaję się na wschód. Krajobraz nie jest już tak bardzo suchy. Zdobywam Cerro Pelado (3182 m), Puntal de Juntillas (3140 m), Los Cervantillos (3113 m), Puntal de los Cuartos (3152 m), La Atalaya (3139 m). Jedynie ten ostatni szczyt wymaga używania rąk podczas wchodzenia. Odwiedzam stawy Lagunas de JuntillasLaguna de Vacares. Spotykam tu tylko jedną grupę hiszpańskich turystów (bez mapy, mimo to jedna osoba bardzo dobrze orientuje się w topografii tych terenów).

Nie ma tu ścieżek. To co zaznaczono na mapie na wschód od Mulhacén'a to co najwyżej propozycje tras, a nie ścieżki. Najwygodniej jest się przemieszczać kanalikami budowanymi tu dużym nakładem pracy od stuleci. Mają one około 1-2 m szerokości i dno wyłożone drobnymi kamykami. Łączą one ze sobą strumienie trawersując nie raz bardzo strome zbocza. Woda wpływająca w nie ze strumieni stopniowo przesiąka w dół. Pozwala to na zwiększenie obszaru pastwisk; wykorzystywanych tutaj pod hodowlę bydła i owiec. Często taki kanalik jest wyschnięty. Staje się on wygodną ścieżką lub dogodnym miejscem na biwak. Wodą przestałem się przejmować i biorę ją z napotkanych strumyków. Kilkudniowe zapasy żywności niosę w plecaku (i kalesony). Nie mam namiotu, noszę ze sobą tylko płachtę biwakową, ale przy świetnej pogodzie i ona nie okazuje się niezbędna. Gdy budzę się w nocy widzę rozgwieżdżone niebo. Gwiazdozbiory powoli przesuwają się. Gdy nad ranem wzejdzie Orion, to znak że to już ostatnie nocne przebudzenie; następne będzie już w czasie świtania.

Plecak już dość lekki (mimo kalesonów). Jedzenie się kończy. Przez pastwiska El Horcajo schodzę do doliny Rio Trevélez. Spotykam pierwszych turystów. Dwie osoby z Niemiec. Okazuje się że dziewczyna bardzo dobrze mówi po polsku (stypendium w Polsce). Pojawiają się zarośla, robi się zielono, w dole szemrze strumień. Bardzo przyjemne miejsce. Od czasu do czasu pojawiają się miejscowi (konno!) odwiedzający swoje zagrody rozlokowane tu i ówdzie. Taka "oaza na pustyni". "Marnuję" cały dzień na kąpiele w potoku i objadanie się jeżynami.

Po jednym dniu marszu dochodzę do wioski Trevélez. Wioska to nienajlepsze słowo. Bardziej pasuje tu pueblo. Słynie z szynki (jamon). Jest ona wszędzie, i w masarniach, i w sklepach spożywczych, i w restauracjach, i w sklepach z pamiątkami. Uzupełniam tu zapasy żywności, nie tylko o szynkę, ale również o wspaniały owczy ser, który smakuje tak jak pachnie (mocno) ziołami tutejsza łąka górska. Ser tak mi smakuje że zjadam go (sam, bez chleba) niemal 1 kg. Spędzam tu jedną noc. Próbuję też miejscowego specjału Alpujanerro. Podsmażone ziemniaczki, z podsmażoną kiełbaską, z podsmażoną szynką, z podsmażonym jajkiem. I wszystko ociekające oliwą. Wspaniała rzecz. Mniam, mniam. Pewnie bardzo niezdrowe (jak wszystko co naprawdę dobre) ale za to bardzo smaczne.

Trevélez udaję się w drogę powrotną (przez góry). Ponieważ wyruszam dopiero koło południa, do schronu Refugio de la Caldera (pod Mulhacénem) docieram dopiero o zmroku. W środku słychać potężne chrapanie, kwitowane niemal równie subtelnym chichotem z górnych pryczy. Przed schronem śpi kilka osób, które nie mogły już wytrzymać chrapania. Przynoszę sobie wodę ze stawu z którego tydzień temu korzystali napotkani tu Hiszpanie. Rano okazuje się że chichot z górnych pryczy był chichotem słowiańskim (do chrapania nikt się nie przyznaje). Nocują tu m.in. dwie osoby z Polski i grupa z Czech. Polacy (z Jeleniej Góry) uświadamiają mi że w wodzie w stawie żyje mnóstwo czerwonych, malutkich robaczków. Sprawdzam, mają rację! Ponieważ konsumpcja została dokonana, nie pozostaje mi nic innego jak przyjąć że skoro są robaczki to woda MUSI być tu czysta.

Przez schron Refugio La Carihuelanajwyższą drogę Europy wracam do Pradollano, miejsca z którego rozpocząłem wędrówkę. Tam wypijam trzy piwa (ale każde 0,2 l - takie tu w Andaluzji podają). Chwilę później uzmysławiam sobie że właśnie ustanowiłem osobisty rekord co do wysokości miejsca na którym piłem piwo. Chwilę później uzmysławiam sobie również iż w tej materii poprawiłem swój rekord co do wysunięcia na południe. Jeszcze chwilę później uzmysławiam sobie że ten ostatni rekord jeszcze mam szansę poprawić na tym wyjeździe (o czym później), a ten pierwszy już nie. Przez Granadę, MalagęAlgeciras docieram na

=> PRZYL. MARROQUÍ

⇑ Powrót na początek strony ⇑
© BS, 2006-2016, sierranevada.suder.cc